Z Czesławem Krzysztofem Węgrzyniakiem,
sołtysem Tłuśćca,
rozmawia Marta Muszyńska
Od ubiegłego roku uzewnętrznia się Pan na swoim blogu,
wcześniej publikował listy w lokalnej prasie. Co Pana pchnęło do pisania?
Zaczęło się już w poprzedniej kadencji, akurat
likwidowano szkołę w Maniach i trwała przebudowa krajowej "dwójki" Sprawy byłymi
znane i miałem wyrobione zdanie na ten temat, więc w listach do redakcji
pisałem co o tym sądzę. Wówczas środowisko było podzielone na zwolenników i
przeciwników wójta. Ja opowiedziałem się po jednej ze stron. Radni byli
zdegustowani, no bo jak mogłem publicznie skrytykować wójta. Nie byłem jego
wrogiem, wkurzały mnie tylko pewne zachowania i rozwiązania. Niestety zostałem
zaszufladkowany jako przedstawiciel wrogiego obozu. Niesłusznie.
Publiczne wyrażanie opinii, a konkretnie miażdżąca
krytyka pod adresem rządzących wymaga odwagi…
Całe życie chodziłem pod prąd i nigdy na tym źle nie
wyszedłem. Nie wyobrażam sobie, że w obawie przed tym, co powiedzą inni milczy
się nie godząc się z czymś. A bo żona gdzieś tam pracuje, to się nie będę
narażał.Moja żona też jest nauczycielką w gminie i nie
zniechęca mnie to do pisania.
Skąd pomysł, aby pisać na własnej stronie?
Na kursie „Szkoła liderów”, gdzie byłem w
ramach działalności stowarzyszeniowej, poznałem samorządowców, którzy pisali
bloga. Stwierdziłem, że to bardzo fajna forma komunikacji z mieszkańcami i
zaadaptowałem pomysł.
Pisze Pan o w zasadzie o wszystkim co w gminie piszczy…
Wypełniam lukę informacyjną. Sesje rady gminy obstawiają
dziennikarze prasy lokalnej. Jakieś przekaz informacji jest więc w gazetach.
To, co dzieje się na sesjach sołtysów nie jest relacjonowane. Nie wiem zresztą
czy wszyscy koledzy systematycznie przekazują informacje swoim mieszkańcom wsi.
Ja informuję o tym na blogu.
No, ale pański przekaz jest raczej z przymrużeniem oka, trąci
humorem, ironią.
Sucha relacja gazetowa byłaby nudna. Niektóre rzeczy
trzeba brać z przymrużeniem oka.
Ktoś mógłby zarzucić panu, że w ten sposób zbija kapitał polityczny.
A może znów chce Pan startować w wyborach na radnego?
Niedawno, gdy rozgrzebałem jakiś temat, ktoś zarzucił mi,
że prowadzę kampanię wyborczą. Ależ oczywiście, robię to od sześciu lat z chęci przypodobania się tym, którzy mnie wybrali i tym, którzy w
przyszłości może mnie wybiorą. To specyficzna forma politykowania. Może pogodzenie
sfery społecznej i politycznej nie jest najzdrowsze, ale wykonalne.
Podobał mi się wstęp do pańskiego wpisu
Przegrany- Przegrany. Porównał pan sytuację w gminie do zgniłej pomarańczy.
Jest aż tak źle?
Tu nie ma zwycięzców i na razie nie widać, by się jakiś wyłaniał. Jesteśmy w martwym punkcie. Spór między radą a wójtem trwa. Jak na razie wszyscy jesteśmy przegrani.
Odważne sformułowania, dosadne epitety na pewno
niejednego zabolą?
Na pewno tak. Pamiętam jak w jednym z listów do redakcji
imiennie uderzyłem w radnych. Skrytykowałem wtedy żenujący poziom pracy komisji
rewizyjnej. Podejrzewam, że mogli się poczuć obrażeni. Personalnie jednak nikt
nic mi nie zarzucił.
Staram się ze wszystkimi utrzymywać poprawne
stosunki. Nie stoję po niczyjej stronie. Po prostu widzę albo dobre, albo złe działania.
Kiedy czyjaś postawa zasługuję na krytykę - nie stronię od niej.
A w dzieciństwie miał Pan ciągoty do pisania?
Pisania zawsze unikałem jak ognia, było moją najsłabszą
stroną. I nadal robię błędy ortograficzne. Na szczęście czuwa nad tym moja żona
Barbara. Teraz to też nie jest jakaś wielka pasja, a raczej narzędzie, część
mojej pracy. No bo w jaki sposób komunikować się z mieszkańcami? Na
zebrania wiejskie przychodzi ich niewielu. Siadam więc i piszę.
Licznik bije na Pańskim blogi, już ponad 6 tys. wejść. Z
mobilnością internetową nie jest chyba tak źle w gminie…
Myślę, że więcej niż połowa mieszkańców porusza się w internecie
swobodnie. Przeważnie starsi od młodszych dostają informacje, że Węgrzyniak
znów coś wymalował i czytają.
Pisze Pan też o działalności stowarzyszenia. Początki nie
były jednak łatwe?
To był rok ciężkiej orki
i przygotowywania ludzi do tego, ze stowarzyszenie to nie partia. Tłumaczyliśmy
ludziom, że to może być dobre, że nie jest to twór z księżyca. Po części
Stowarzyszenie Inicjatyw Lokalnych Tłuściec, którego jestem prezesem, powstało
na siłę. Potem zemściło się to na mnie, bo ciężar administrowania i papierkowej
roboty spadł na mnie i żonę. Skrzyknąć ludzi do fizycznej roboty nie było
problemu, ale nie mieliśmy kadry do produkowania dokumentów. Pomagała nam Ela
Baj, gdy jeszcze fajnie się nam współpracowało z biblioteką. Powoli jakoś
ruszyło. Niedawno zakończyliśmy projekt aktywizacji członków stowarzyszenia,
ale z ofertą wyszliśmy trochę szerzej na obszar gminy.
Co Pana boli w
tej gminie?
Jest
sporo rzeczy, które mogliśmy zmienić na lepsze. Na konferencji podsumowującej
projekt gościliśmy innych samorządowców. Posłuchaliśmy ich i zrozumieliśmy, że
tu może być inny, lepszy świat. Niektóre rozwiązania można by wręcz żywcem przenieść
z innych gmin do naszej.
W gminie Międzyrzec działa coraz więcej stowarzyszeń? To
dobrze?
I dobrze i nie. Nasza
działalność opiera się na pozyskiwaniu funduszy zewnętrznych, a wiadomo
grantodawców nie przybywa, a organizacji jest coraz więcej. W pewnym sensie
rośnie nam konkurencja. Jednak jest to pozytywne zjawisko.
Co Pan ma z tego społecznictwa?
Głównie satysfakcję. Nie jestem społecznikiem od
urodzenia, ale z wyboru. Jeśli ktoś mi zaufał i powierzył zadania, to chcę je
wykonywać jak najlepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz