środa, 11 września 2013

Jakiś czas temu redaktorka ze Słowa Podlasia przyjechała pogadać - no tośmy sobie pogadali





Z  Czesławem Krzysztofem Węgrzyniakiem, sołtysem Tłuśćca, 
rozmawia Marta Muszyńska


Od ubiegłego roku uzewnętrznia się Pan na swoim blogu, wcześniej publikował listy w lokalnej prasie. Co Pana pchnęło do pisania?

Zaczęło się już w poprzedniej kadencji, akurat likwidowano szkołę w Maniach i trwała przebudowa krajowej "dwójki" Sprawy byłymi znane i miałem wyrobione zdanie na ten temat, więc w listach do redakcji pisałem co o tym sądzę. Wówczas środowisko było podzielone na zwolenników i przeciwników wójta. Ja opowiedziałem się po jednej ze stron. Radni byli zdegustowani, no bo jak mogłem publicznie skrytykować wójta. Nie byłem jego wrogiem, wkurzały mnie tylko pewne zachowania i rozwiązania. Niestety zostałem zaszufladkowany jako przedstawiciel wrogiego obozu. Niesłusznie.

Publiczne wyrażanie opinii, a konkretnie miażdżąca krytyka pod adresem rządzących wymaga odwagi… 

Całe życie chodziłem pod prąd i nigdy na tym źle nie wyszedłem. Nie wyobrażam sobie, że w obawie przed tym, co powiedzą inni milczy się nie godząc się z czymś. A bo żona gdzieś tam pracuje, to się nie będę narażał.Moja żona też jest nauczycielką w gminie i nie zniechęca mnie to do pisania.

Skąd pomysł, aby pisać na własnej stronie?

Na kursie „Szkoła liderów”, gdzie byłem w ramach działalności stowarzyszeniowej, poznałem samorządowców, którzy pisali bloga. Stwierdziłem, że to bardzo fajna forma komunikacji z mieszkańcami i zaadaptowałem pomysł.

Pisze Pan o w zasadzie o wszystkim co w gminie piszczy…

Wypełniam lukę informacyjną. Sesje rady gminy obstawiają dziennikarze prasy lokalnej. Jakieś przekaz informacji jest więc w gazetach. To, co dzieje się na sesjach sołtysów nie jest relacjonowane. Nie wiem zresztą czy wszyscy koledzy systematycznie przekazują informacje swoim mieszkańcom wsi. Ja informuję o tym na blogu.

No, ale pański przekaz jest raczej z przymrużeniem oka, trąci humorem, ironią.

Sucha relacja gazetowa byłaby nudna. Niektóre rzeczy trzeba brać z przymrużeniem oka. 

Ktoś mógłby zarzucić panu, że w ten sposób zbija kapitał polityczny. A może znów chce Pan startować w wyborach na radnego?

Niedawno, gdy rozgrzebałem jakiś temat, ktoś zarzucił mi, że prowadzę kampanię wyborczą. Ależ oczywiście, robię to od sześciu lat z chęci przypodobania się tym, którzy mnie wybrali i tym, którzy w przyszłości może mnie wybiorą. To specyficzna forma politykowania. Może pogodzenie sfery społecznej i politycznej nie jest najzdrowsze, ale wykonalne.

Podobał mi się wstęp do pańskiego wpisu Przegrany- Przegrany. Porównał pan sytuację w gminie do zgniłej pomarańczy. Jest aż tak źle?

Tu nie ma zwycięzców i na razie nie widać, by się jakiś wyłaniał. Jesteśmy w martwym punkcie. Spór między radą a wójtem  trwa. Jak na razie wszyscy jesteśmy przegrani.

Odważne sformułowania, dosadne epitety na pewno niejednego zabolą?

Na pewno tak. Pamiętam jak w jednym z listów do redakcji imiennie uderzyłem w radnych. Skrytykowałem wtedy żenujący poziom pracy komisji rewizyjnej. Podejrzewam, że mogli się poczuć obrażeni. Personalnie jednak nikt nic mi nie zarzucił. 
Staram się ze wszystkimi utrzymywać poprawne stosunki. Nie stoję po niczyjej stronie. Po prostu widzę albo dobre, albo złe działania. Kiedy czyjaś postawa zasługuję na krytykę - nie stronię od niej.

A w dzieciństwie miał Pan ciągoty do pisania?

Pisania zawsze unikałem jak ognia, było moją najsłabszą stroną. I nadal robię błędy ortograficzne. Na szczęście czuwa nad tym moja żona Barbara. Teraz to też nie jest jakaś wielka pasja, a raczej narzędzie, część mojej pracy. No bo w jaki sposób komunikować się z mieszkańcami? Na zebrania wiejskie przychodzi ich niewielu. Siadam więc i piszę.

Licznik bije na Pańskim blogi, już ponad 6 tys. wejść. Z mobilnością internetową nie jest chyba tak źle w gminie…

Myślę, że więcej niż połowa mieszkańców porusza się w internecie swobodnie. Przeważnie starsi od młodszych dostają informacje, że Węgrzyniak znów coś wymalował i czytają.

Pisze Pan też o działalności stowarzyszenia. Początki nie były jednak łatwe? 

To był rok ciężkiej orki  i przygotowywania ludzi do tego, ze stowarzyszenie to nie partia. Tłumaczyliśmy ludziom, że to może być dobre, że nie jest to twór z księżyca. Po części Stowarzyszenie Inicjatyw Lokalnych Tłuściec, którego jestem prezesem, powstało na siłę. Potem zemściło się to na mnie, bo ciężar administrowania i papierkowej roboty spadł na mnie i żonę. Skrzyknąć ludzi do fizycznej roboty nie było problemu, ale nie mieliśmy kadry do produkowania dokumentów. Pomagała nam Ela Baj, gdy jeszcze fajnie się nam współpracowało z biblioteką. Powoli jakoś ruszyło. Niedawno zakończyliśmy projekt aktywizacji członków stowarzyszenia, ale z ofertą wyszliśmy trochę szerzej na obszar gminy.

Co Pana boli w tej gminie?

Jest sporo rzeczy, które mogliśmy zmienić na lepsze. Na konferencji podsumowującej projekt gościliśmy innych samorządowców. Posłuchaliśmy ich i zrozumieliśmy, że tu może być inny, lepszy świat. Niektóre rozwiązania można by wręcz żywcem przenieść z innych gmin do naszej. 

W gminie Międzyrzec działa coraz więcej stowarzyszeń? To dobrze?

I dobrze i nie. Nasza działalność opiera się na pozyskiwaniu funduszy zewnętrznych, a wiadomo grantodawców nie przybywa, a organizacji jest coraz więcej. W pewnym sensie rośnie nam konkurencja. Jednak jest to pozytywne zjawisko.

Co Pan ma z tego społecznictwa?


Głównie satysfakcję. Nie jestem społecznikiem od urodzenia, ale z wyboru. Jeśli ktoś mi zaufał i powierzył zadania, to chcę je wykonywać jak najlepiej. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz